Zanim się tam znalazłem, poczyniłem
bardzo skrupulatne przygotowania do pasjonującej eskapady w nieznane.
Nie wiedząc właściwie nic na temat miejsca o tak egzotycznie brzmiącej nazwie,
instynktownie przeczuwałem nadarzającą się życiową szansę napotkania wielkiej
przygody artystycznej. Mając już za sobą przeszło dziesięcioletnie
doświadczenia strukturalistyczne w dziedzinie tak zwanego malarstwa materii z
osobistym dorobkiem w postaci istotnych, przynajmniej dla mnie, odkryć,
przystąpiłem do ogniowej próby zweryfikowania moich doświadczeń w obliczu wielkiej
niewiadomej.
Rozpocząłem od poszukiwań nastawionych
na znaczące uproszczenie i zredukowanie problemów warsztatowych. Dały one
niebawem nadspodziewanie dobre wyniki – choć jeszcze nie wszystko było jasne,
wiedziałem już, że jestem na tropie prowadzącym wprost do nowego etapu
doświadczeń strukturalistycznych w moim malarstwie.
Koniec końców, wyruszyłem w trwającą
prawie dwie doby podróż z następującym ekwipunkiem:
1. Stara teczka
tekturowa, oklejona z zewnątrz płótnem introligatorskim, a w niej dwa lub trzy
bloki z papierem milimetrowym (jedynym dostępnym wówczas na rynku papierem
dobrego gatunku o niskiej gramaturze).
2. Jeden niewielki
słoiczek kleju syntetycznego C-20 (krajowy odpowiednik vinavilu) do impregnacji
papieru.
3. 3-4 tuziny
malutkich kosteczek znakomitych farb akwarelowych „wilgotnych” M. Karmańskiego
(wyłącznie rozmaitych odcieni naturalnych glinek + czerń słoniowa + czerń z
winorośli), kupionych wprost z wytwórni.
4. Naczyńko do
rozrabiania farb, naczynie na wodę, kilka pędzli, oraz własnego pomysłu i
wykonania drewniany wałeczek obciągnięty rurką z gąbki używanej do kręcenia
papilotów.
... i to wszystko,
plus oczywiście przedmioty codziennego użytku i ubranie.
W Macedonii pociąg
omijał miedziane kopce łagodnie wznoszących się ku niebu gór. A potem jeszcze
niekończące się ciemności podziemia tunelu – i nagle wychynęliśmy na
zaskakująco idealną, wielka równinę. Na jej krańcach, tam, gdzie powinien znajdować
się horyzont, w pełnym blasku rozgrzanego powietrza wyrastał dookolnie zębaty
wieniec skalistych gór, przesłaniany co chwila przez sunące ku nam, w kierunku
odwrotnym do ruchu pociągu, wyrastające pośród jasnych pól uprawnych ciemne,
prawie czarne wyspy skalne, zbudowane przez podziemne moce, ni to z ogromnych
głazów, ni to z rzeźb kolosów.
Miejsce to nie było mi obce! A w
szczególności ta ciemna góra wznosząca się ponad miastem: Markowa Kula. I
Monastyr Archanioła Michała, w którym zamieszkaliśmy, i cerkiew św. Dymitra, i
cerkiew św. Mikołaja, i oba meczety. Wkrótce też odnalazłem moją prywatną
pracownię, strzeżoną dzień i noc przez Zielonego Jaszczura. Ucieszyłem się, że
choć w całym mieście brakowało wody, a do studni monastyrskiej donosiło się ją
kanistrami na grzbietach jucznych mułów – tu ze szczeliny skalnej w jednej ze
ścian pracowni bez przerwy sączyła się cieniutka stróżka. To był naprawdę dobry
omen.
Tutejsze skały to
niewyczerpana księga wiadomości o czasie, który nie minął bezpowrotnie:
architektura murowana, kamienne zręby budownictwa drewnianego, naskalne groby i
malowidła sakralne, urządzenia gospodarcze, silosy do magazynowania zbóż,
naczynia połączone do wyciskania soków, żłoby dla koni – wszystko znakomicie
zachowane. Istny raj dla etnologów! A co ja tu znalazłem?
Kolejny wariant
wykorzystania w procesie twórczym siły sprawczej żywiołu działającego zgodnie z
prawami natury. Taki swoiście pojęty naturalizm. Dawniej żywiołem tym był
pełzający po powierzchni powstającego obrazu-reliefu żywy ogień, żłobiący w nim
mniej lub bardziej głębokie czy też rozlewiste kanelury. Teraz podobną rolę
pełni inny żywioł: woda. Choć użyta w tak znikomej dawce całkiem nie
kojarzy się z groźnym pojęciem żywiołu, to jednak jest nie mniej niż ogień
skuteczna i precyzyjna. Nawet mikroskopijna jej ilość wystarcza do
przeobrażenia decymetra kwadratowego akwarelowej glinki na powierzchni
papierowego podobrazia, jeżeli jednocześnie zostanie rozwiązany problem
automatycznego transportu uwolnionych drobin materii na inne odpowiadające ich
wymaganiom miejsce. Mnie do tego celu wystarcza drewniany wałeczek z
naciągniętą nań warstewką porowatej gąbki do kręcenia papilotów.
Najdziwniejsza jest jednak przyczyna
tego, że obraz zainspirowany życiem zaklętym w skalistej księdze Markowej Kuli
powstaje prawie dokładnie tak samo, to znaczy w obrębie strefy przeobrażeń
metamorficznych, jak wtedy, gdy bardzo, bardzo dawno temu wskutek gwałtownych
ruchów górotwórczych wyłaniała się z łona Matki Ziemi ona sama: MARKOWA KULA, i
że to mnie przypadło, właśnie tu i teraz, spełnienie roli sejsmografu,
przenoszącego na papierowy listek obrazu dalekie echa niegdysiejszych
wstrząsów. Nie tylko tych zresztą, ale i całkiem niedawnych, wyznaczających
tragedię pobliskiego Skopje.
Ale może to tylko wydaje mi się
dziwnym, bo nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności? Czyż najważniejszym zadaniem
człowieka, a człowieka i artysty tym bardziej, nie jest zejść w podziemia i
poznać z bliska moce ciemności, aby móc je potem skutecznie okiełznać i zaprząc
do konstruktywnej pracy? Wszak język prawdziwej sztuki jest bezpośredni, a nie
symbolicznie zapośredniczony, i dlatego musi on być wciąż odnawiany, aby mógł
sprostać nader zawiłym problemom toczącego się życia.
Moja pracownia to też jeden z cudów
tego świata. Z zewnątrz wygląda jak ogromny, wypięty na cały wszechświat ZADEK.
Jest przestronna i funkcjonalna. Ze szczytu kilku pięter świetlika, nakrytego
ostrym szafirem nieba, patrzy ciekawie na mnie i na to, co ja tutaj robię,
zaprzyjaźniona koza. Przychodzi z miasta codziennie na swoje dziwne pastwisko.
Nie widziałem nigdy, aby coś na tych wysuszonych skałach zdołała uskubać,
dlatego ma dużo czasu i patrzy... Z Jaszczurem spotkałem się oko w oko zaraz
pierwszego dnia po przyjeździe i potem jeszcze kilka razy, ale on, domyśliwszy
się, że jego wyzywająco zielona obecność może mącić mój spokój, wycofał się
dyskretnie w dalsze, dla mnie już niedostępne głębie jaskini.
Muszę też wspomnieć o Jego Wysokości
Osiołku Porfirionie. Nikt nie wie, skąd się wziął. Przyszedł z miasta? Ale
przecież kopyta miał nowiusieńkie, jakby nieużywane, futerko puszyste,
czyściutkie, przepięknej maści, uszy wielkie, atłasowe, oczy olbrzymie, ciemne,
promieniujące smutkiem tysiącletniej mądrości. Niemowlę i arystokrata w każdym
calu. Mieszkał z nami w monastyrze Archanioła
Michała. Karmiliśmy go mlekiem z butelki ze smoczkiem. Kiedyś, gdy jedliśmy
śniadanie na tarasie, on, odgrodzony od nas wielkimi fotelami klubowymi, nagle
zrobił coś nieprawdopodobnego: wziął krótki rozpęd, odbił się kopytami najpierw
od siedzenia, potem od oparcia fotela, i przesadziwszy w tak pięknym stylu
ogromną przeszkodę, kilkakroć zaryczał zwycięsko. Wszyscy rozdziawiliśmy ze
zdumienia gęby... Porfirion nigdy nie dał się namówić na dłuższy spacer.
Wychodził z nami chętnie, ale po przejściu około trzystu metrów stawał,
zapierał się przednimi nogami i nie chciał zrobić ani kroku dalej.
Następnie odwracał się i samotnie
odchodził w stronę MONASTYRU.