sobota, 29 kwietnia 2017

Akwarele metamorficzne


Bezpośrednim impulsem do powstania tego cyklu obrazów, zapoczątkowanego w roku 1970, był mój udział w międzynarodowym plenerze w mieście Prilep w Macedonii.

         Zanim się tam znalazłem, poczyniłem bardzo skrupulatne przygotowania do pasjonującej eskapady w nieznane. Nie wiedząc właściwie nic na temat miejsca o tak egzotycznie brzmiącej nazwie, instynktownie przeczuwałem nadarzającą się życiową szansę napotkania wielkiej przygody artystycznej. Mając już za sobą przeszło dziesięcioletnie doświadczenia strukturalistyczne w dziedzinie tak zwanego malarstwa materii z osobistym dorobkiem w postaci istotnych, przynajmniej dla mnie, odkryć, przystąpiłem do ogniowej próby zweryfikowania moich doświadczeń w obliczu wielkiej niewiadomej.  

         
Rozpocząłem od poszukiwań nastawionych na znaczące uproszczenie i zredukowanie problemów warsztatowych. Dały one niebawem nadspodziewanie dobre wyniki – choć jeszcze nie wszystko było jasne, wiedziałem już, że jestem na tropie prowadzącym wprost do nowego etapu doświadczeń strukturalistycznych w moim malarstwie.
         Koniec końców, wyruszyłem w trwającą prawie dwie doby podróż z następującym ekwipunkiem:
1. Stara teczka tekturowa, oklejona z zewnątrz płótnem introligatorskim, a w niej dwa lub trzy bloki z papierem milimetrowym (jedynym dostępnym wówczas na rynku papierem dobrego gatunku o niskiej gramaturze).
2. Jeden niewielki słoiczek kleju syntetycznego C-20 (krajowy odpowiednik vinavilu) do impregnacji papieru.
3. 3-4 tuziny malutkich kosteczek znakomitych farb akwarelowych „wilgotnych” M. Karmańskiego (wyłącznie rozmaitych odcieni naturalnych glinek + czerń słoniowa + czerń z winorośli), kupionych wprost z wytwórni.
4. Naczyńko do rozrabiania farb, naczynie na wodę, kilka pędzli, oraz własnego pomysłu i wykonania drewniany wałeczek obciągnięty rurką z gąbki używanej do kręcenia papilotów.
... i to wszystko, plus oczywiście przedmioty codziennego użytku i ubranie.
W Macedonii pociąg omijał miedziane kopce łagodnie wznoszących się ku niebu gór. A potem jeszcze niekończące się ciemności podziemia tunelu – i nagle wychynęliśmy na zaskakująco idealną, wielka równinę. Na jej krańcach, tam, gdzie powinien znajdować się horyzont, w pełnym blasku rozgrzanego powietrza wyrastał dookolnie zębaty wieniec skalistych gór, przesłaniany co chwila przez sunące ku nam, w kierunku odwrotnym do ruchu pociągu, wyrastające pośród jasnych pól uprawnych ciemne, prawie czarne wyspy skalne, zbudowane przez podziemne moce, ni to z ogromnych głazów, ni to z rzeźb kolosów.


         Miejsce to nie było mi obce! A w szczególności ta ciemna góra wznosząca się ponad miastem: Markowa Kula. I Monastyr Archanioła Michała, w którym zamieszkaliśmy, i cerkiew św. Dymitra, i cerkiew św. Mikołaja, i oba meczety. Wkrótce też odnalazłem moją prywatną pracownię, strzeżoną dzień i noc przez Zielonego Jaszczura. Ucieszyłem się, że choć w całym mieście brakowało wody, a do studni monastyrskiej donosiło się ją kanistrami na grzbietach jucznych mułów – tu ze szczeliny skalnej w jednej ze ścian pracowni bez przerwy sączyła się cieniutka stróżka. To był naprawdę dobry omen.
Tutejsze skały to niewyczerpana księga wiadomości o czasie, który nie minął bezpowrotnie: architektura murowana, kamienne zręby budownictwa drewnianego, naskalne groby i malowidła sakralne, urządzenia gospodarcze, silosy do magazynowania zbóż, naczynia połączone do wyciskania soków, żłoby dla koni – wszystko znakomicie zachowane. Istny raj dla etnologów! A co ja tu znalazłem?
Kolejny wariant wykorzystania w procesie twórczym siły sprawczej żywiołu działającego zgodnie z prawami natury. Taki swoiście pojęty naturalizm. Dawniej żywiołem tym był pełzający po powierzchni powstającego obrazu-reliefu żywy ogień, żłobiący w nim mniej lub bardziej głębokie czy też rozlewiste kanelury. Teraz podobną rolę pełni inny żywioł: woda. Choć użyta w tak znikomej dawce całkiem nie kojarzy się z groźnym pojęciem żywiołu, to jednak jest nie mniej niż ogień skuteczna i precyzyjna. Nawet mikroskopijna jej ilość wystarcza do przeobrażenia decymetra kwadratowego akwarelowej glinki na powierzchni papierowego podobrazia, jeżeli jednocześnie zostanie rozwiązany problem automatycznego transportu uwolnionych drobin materii na inne odpowiadające ich wymaganiom miejsce. Mnie do tego celu wystarcza drewniany wałeczek z naciągniętą nań warstewką porowatej gąbki do kręcenia papilotów.
         Najdziwniejsza jest jednak przyczyna tego, że obraz zainspirowany życiem zaklętym w skalistej księdze Markowej Kuli powstaje prawie dokładnie tak samo, to znaczy w obrębie strefy przeobrażeń metamorficznych, jak wtedy, gdy bardzo, bardzo dawno temu wskutek gwałtownych ruchów górotwórczych wyłaniała się z łona Matki Ziemi ona sama: MARKOWA KULA, i że to mnie przypadło, właśnie tu i teraz, spełnienie roli sejsmografu, przenoszącego na papierowy listek obrazu dalekie echa niegdysiejszych wstrząsów. Nie tylko tych zresztą, ale i całkiem niedawnych, wyznaczających tragedię pobliskiego Skopje.
         Ale może to tylko wydaje mi się dziwnym, bo nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności? Czyż najważniejszym zadaniem człowieka, a człowieka i artysty tym bardziej, nie jest zejść w podziemia i poznać z bliska moce ciemności, aby móc je potem skutecznie okiełznać i zaprząc do konstruktywnej pracy? Wszak język prawdziwej sztuki jest bezpośredni, a nie symbolicznie zapośredniczony, i dlatego musi on być wciąż odnawiany, aby mógł sprostać nader zawiłym problemom toczącego się życia.
         Moja pracownia to też jeden z cudów tego świata. Z zewnątrz wygląda jak ogromny, wypięty na cały wszechświat ZADEK. Jest przestronna i funkcjonalna. Ze szczytu kilku pięter świetlika, nakrytego ostrym szafirem nieba, patrzy ciekawie na mnie i na to, co ja tutaj robię, zaprzyjaźniona koza. Przychodzi z miasta codziennie na swoje dziwne pastwisko. Nie widziałem nigdy, aby coś na tych wysuszonych skałach zdołała uskubać, dlatego ma dużo czasu i patrzy... Z Jaszczurem spotkałem się oko w oko zaraz pierwszego dnia po przyjeździe i potem jeszcze kilka razy, ale on, domyśliwszy się, że jego wyzywająco zielona obecność może mącić mój spokój, wycofał się dyskretnie w dalsze, dla mnie już niedostępne głębie jaskini.
         Muszę też wspomnieć o Jego Wysokości Osiołku Porfirionie. Nikt nie wie, skąd się wziął. Przyszedł z miasta? Ale przecież kopyta miał nowiusieńkie, jakby nieużywane, futerko puszyste, czyściutkie, przepięknej maści, uszy wielkie, atłasowe, oczy olbrzymie, ciemne, promieniujące smutkiem tysiącletniej mądrości. Niemowlę i arystokrata w każdym calu. Mieszkał z nami w monastyrze  Archanioła Michała. Karmiliśmy go mlekiem z butelki ze smoczkiem. Kiedyś, gdy jedliśmy śniadanie na tarasie, on, odgrodzony od nas wielkimi fotelami klubowymi, nagle zrobił coś nieprawdopodobnego: wziął krótki rozpęd, odbił się kopytami najpierw od siedzenia, potem od oparcia fotela, i przesadziwszy w tak pięknym stylu ogromną przeszkodę, kilkakroć zaryczał zwycięsko. Wszyscy rozdziawiliśmy ze zdumienia gęby... Porfirion nigdy nie dał się namówić na dłuższy spacer. Wychodził z nami chętnie, ale po przejściu około trzystu metrów stawał, zapierał się przednimi nogami i nie chciał zrobić ani kroku dalej.
         Następnie odwracał się i samotnie odchodził w stronę MONASTYRU.


Jerzy Wroński











Początki Na dyplom malowałem pejzaże z okna akademika na ul. Dzierżyńskiego (dziś Lea) z widokiem na kopiec Kościuszki poprzez dachy K...